Nagie ciała kłębią się w wodzie. W rękach butelki, we włosach kwiaty, w głośnikach ogłuszające techno. Tańczą, a właściwie snują się zmęczone nocą, raz po raz lądując w chłodnym Morzu Azowskim. Świeży sierpniowy poranek, miejscowość Popowka koło Mirnyj na zachodnim brzegu ukraińskiego półwyspu Krym. Właśnie z piaszczystego i wodnego „parkietu” schodzą ostatni uczestnicy kolejnej odsłony festiwalu Kazantip, kultowego święta elektronicznej muzyki, które na południu Ukrainy organizuje się co roku dla tysięcy uczestników.
Na razie Krym jest ukraiński, choć w przepięknym porcie Sewastopol stacjonuje i stacjonować będzie jeszcze przez kilkanaście lat marynarka rosyjska. Krym jest ukraiński, choć pozbawieni własnej państwowości Tatarzy (głównie w okolicach Jałty i na wschodzie) coraz mocniej upominają się o swoje prawa. Oddalony od Polski o niemal dobę jazdy pociągiem, dwie godziny lotu czarterowym lub rejsowym samolotem z Kijowa, staje się teraz coraz bardziej dostępny. Dzikie, niezapomniane krajobrazy co prawda pozostały, wysepki luksusu nadal pozostają odgrodzone dla zwykłych śmiertelników, ale miejsc, gdzie można smacznie zjeść, wyspać się w dobrych warunkach, odpocząć, podziwiać piękno krymskiej przyrody i historii, jest coraz więcej.
Krym nadgryzamy od strony Kazantipu, ale dość szybko wywiewa nas (dosłownie) do pobliskiej Eupatorii, pełnej islamskich świątyń, starych cerkwi, kamiennych bań na oliwę i pięknych promenad nad morzem, na których wylegują się przeszczęśliwi urlopowicze i mieszkańcy. Wszystko skąpane słońcem, z mnóstwem owocowych targów, gdzie ogromne, ciepłe od promieni słońca melony, arbuzy, pomidory i kukurydza plątają się między dorodnymi ogórkami, brzoskwiniami i winogronami. To prawda, krymskie owoce, jedne z najdorodniejszych w świecie, plasują się chyba też wśród najsmaczniejszych. Słodkie winogrona rozpływają się w ustach, pomidory zalewają sokiem gardło, w złocistych ziarnach kukurydzy znajdziesz trzy razy więcej smaku niż w najlepszych kolbach „made in Poland”.
Koniec jedzenia. Trzęsącym się busem (tzw. ukraińską marszrutką) jedziemy do Ałupki, która wraz z Ałusztą wygląda jak wielkie, oplecione winoroślami schody prowadzące do morza. Uroku tutejszych terenów nie przesłoni nawet pseudokomfort nocowania w rozpadającej się komórce na drewno, którą za symboliczne pięć dolarów zgadza się nam odstąpić urocza staruszka. Nasza gospodyni pochodzi z Murmańska na mroźnej północy Rosji (w kierunku na biegun północny). Na Krym trafiła kilkadziesiąt lat temu za… miłością poznaną w wojsku. Krymianka od dawna, zakochana w tym miejscu podobnie jak my, choć od momentu naszego wjechania na krymskie stepy minęło ledwie kilka dni.
Ałupka z Ałusztą żyją też nocami. Podmuchy gorącego, wieczornego powietrza, ogromny przyklejony do nieba księżyc, kolejne łyki słodkiego wina o niesamowitym aromacie i zaskakującej nazwie Ciornyj pulkownik, lanego do plastikowej butelki wprost z beczki – wszystko to sprzyja nieskrępowanej zabawie wśród krętych uliczek nadmorskich kurortów. Nie inaczej jest w Jałcie, gdzie dyskotek i nocnych kubów ulokowało się wyjątkowo wiele, a kolacja w portowej restauracji należy do jednych z najdroższych atrakcji tego pięknego skrawka ziemi. Nad Jałtą próbujemy jeszcze tatarskich specjałów na chłodnym i kamienistym szczycie góry Aj-Petri z największymi w Europie asfaltowymi serpentynami schodzącymi w dół do miasta. Widoki na Morze Czarne zapierają dech w piersiach, wieczorem szlachetne krymskie wino w porcie smakuje jeszcze intensywniej niż tani, acz uroczy Ciornyj pulkownik.
Jeszcze tylko skok promem do Gurzuf, najdroższego i najbardziej ekskluzywnego miasteczka na Krymie, gdzie limuzyny na moskiewskich blachach i ukraińskie rządowe cadillaki potrafią parkować w poprzek ulicy. W Gurzuf nie pojawiaj się, jeśli nie masz mocno wypchanego portfela. My płyniemy stąd do Sewastopola, portowej perły w koronie czarnomorskich nabrzeży, gdzie wzrok ukraińskich milicjantów ścina się z zawadiackim spojrzeniem rosyjskich, odpicowanych w mundury marynarzy. Za dnia pełnią służbę w flocie pamiętającej czasy świetności cara, wieczorami tańczą w nadmorskich dyskotekach z ukraińskimi dziewczętami i przybyszkami z różnych stron świata. Imprezy tu najgłośniejsze, alkohol leje się strumieniami. Nam czas oderwać się od morskich atrakcji i ruszyć w głąb lądu, znów do stolicy, Symferopola i tatarskich posiadłości w słynnym Bakczysaraju, gdzie wśród szarozielonych gór ma się wrażenie totalnego zatrzymania czasu. Arbuzy, melony, pomidory wprost z ulicy, kwas chlebowy z wielkiej beczki, senny lot zapładniających kwiaty pszczół…
Kiedy ujeżdżasz starą ładą dróżki z suchego błota na przylądku Tarchankut na północy Krymu, dociera do Ciebie, że równie pięknego, dzikiego, a także zabawnego i relaksującego miejsca ze świecą szukać w promieniu tysięcy kilometrów. Głośno gra ukraiński hip-hop, silnik łady kaszle, ale ciągnie ją dzielnie przez kolejne ostępy, gryziesz słodką kukurydzę, patrzysz na spienione w dole morze… Wieczorem wpatrujesz się w gwiazdy na wyciągnięcie ręki i wykładasz się… właśnie, gdzie? Na piasku Popowki? Ziemi Tarchankut? Kamieniach Ałuszty? A może na suchej od słońca i wiatru trawie krymskiego stepu, o którym wspominano Ci kiedyś na języku polskim, prawda? Jedź i sprawdź, jak Krym smakuje naprawdę. Warto.