Z początku pąków, później kwiatów, owocowych niemowląt, wreszcie dojrzałych, nadętych kwaśnym sokiem kul. Są wszędzie. Jeśli nie wiszą na drzewie, to spadają, jeśli nie spadają, są zrywane, jeśli się chowają, to na wietrze kryjące je liście odsłaniają bezwstydnie ich okrągłą chropowatą skórkę. I pachną. Pachną oszałamiająco. Wyobraźcie sobie miasto całe przesycone zapachem pomarańcz… To Sewilla.
I tak jak Andaluzja jest esencją gorącej, zmysłowej Hiszpanii flamenco, tak Sewilla jest od wieków tej Andaluzji niezbywalną perłą. Miejscem centralnym, punktem odniesienia, najważniejszym węzłem – co rozumie tu każdy, i gość, i tubylec. I choć przybywający do Andaluzji, rozmiłowani w hiszpańskości wielbiciele wybierają też często zniewalający meczet w pobliskiej Kordobie, otuloną wspaniałymi ogrodami Maurów warownię Granady czy rozpasane plaże nadmorskiej Malagi, wszystkim wiadomo, że bez Sewilli nie byłoby tej, oznaczonej rogami korridowego byka, krainy.
Pomarańczowy zapach
Zapach pomarańcz uderza od razu, zaraz po wyjściu z samolotu Vuelinga. Im bliżej miasta (dociera się doń z lotniska autobusem za dwa euro), tym mocniej miesza się z zapachami typowo miejskimi: pikantnością przekąsek tapas, parą z prowadzących do kuchni sewilskich gospodyń kominów, lekko stęchłym chłodem śródmiejskich zaułków. Wreszcie męczącą, najmocniej gdzieś w połowie dnia, ciężką wonią gorąca. Sewilla latem rozgrzewa się niczym hutniczy piec: otoczona suchymi górami, pozbawiona większych źródeł wody, oddycha ostatkiem sił, dusząc się w piekącym skwarze południa Hiszpanii. Ale i w chłodnych porach roku andaluzyjska stolica nie zaznaje spokoju: dosłownie kilkadziesiąt minut rannej świeżości zmienia się niepostrzeżenie w żar odbitych promieni ostrego słońca, ludzie znikają z ulic, psy dyszą z upału pod skrawkiem ocalałego cienia, nawet wszechobecne muchy latają wolno, przylepiają się do szyb, mrą tysiącami…
Do Sewilli trafiłem dwukrotnie. Po raz pierwszy ciemnym jeszcze świtem, gdy mój dalekobieżny autobus z trudem manewrował po piętrowych podjazdach sewilskiego dworca, a wokół szalały wodospady deszczu – tak tu upragnionego, tak rzadkiego. Po raz drugi – wczesnym rankiem po przylocie z Mediolanu: zapach pomarańcz uderzył od razu w nozdrza, zaraz po wyjściu z samolotu… Godzinę później leżeliśmy na chłodnym (dzięki szczelnym żaluzjom i wąskiej ulicy) łóżku w starym pomauretańskim hotelu w centrum miasta. Obok stał pokrwawiony zaciekami od rdzewiejącej rynny kościół, do życia po nocnym śnie budził się zalany słońcem placyk, wszędzie buchały w niebo kłęby kwitnących kwiatów: białych, fioletowych, czerwonych, intensywnie niebieskich…
Połączenie kultur
Jeśli szukacie miksu europejskości z tętniącą tu niegdyś kulturą arabską, Sewilla jest wymarzonym miejscem. Nieco innym niż pachnące momentami kuskusem z kurczakiem Palermo na Sycylii czy skalnobłękitna Malta z La Valettą nieopodal brzegów Tunezji. Sewilla to bowiem metropolia – piękne, namiętne, budzące żywe uczucia miasto południa Europy. Z arabskimi okiennicami, mauretańskimi ornamentami, symbolem miasta – wysoką wieżą Giraldą nad gigantyczną katolicką katedrą (podobno większą od największej, nota bene, mediolańskiej). W istocie spoglądająca srogo na sewilskie dachy Giralda to wieża arabskiego minaretu. I kto uważnie się jej przypatrzy, kto mocniej wczuje się w dzieje wyrwanej Maurom skwarnej Andaluzji, ten wie, że być może więcej mentalnych i intelektualnych mostów dałoby się przerzucić między marokańskim obecnie Fezem ze słynącym niegdyś w świecie z matematyki, astronomii czy ekonomii uniwersytetem niż z takimi miastami Iberii w dzisiejszym kształcie, jak Madryt, Lizbona, Barcelona, Walencja czy Saragossa.
W Sewilli nie może być bezbarwnie. I nikt, kto tu się budzi, nie może wieść bezbarwnego życia. Pamiętam, jak w brytyjskim „Guardianie” przeczytałem o sportowej nienawiści między fanami inteligenckiej FC Sevilla a kibicami robotniczego Betisu. Na wielu jeżdżących po mieście taksówkach można zauważyć klubowe chorągiewki jednej bądź drugiej drużyny. Fan Betisu nie wsiądzie do auta zwolennika FC Sevilla, kibic FC nie podwiezie nawet najbardziej strudzonego betisowca. I te rozmowy… znacznie głośniejsze, prowadzone z większą swadą, w szybszym tempie niż w reszcie kontynentalnej Hiszpanii. I alkohole… Wszystko o niezwykle mocno podkręconej gałce z napisem: intensywność!
Sewilla jak żadne inne większe miasto tej części świata ożywa nocą. Często późną nocą. Wcześniej się nie da, wcześniej ta część kontynentu ma sjestę, wolne, chrapie i nie wolno jej przeszkadzać. Od przeszkadzania innym jest noc. Ale nie jest to noc barcelońska, madrycka czy noc jakiegokolwiek innego espańskiego miasta. Andaluzyjska noc jest bowiem bardziej aromatyczna, słodsza, niemal dusząca od słodyczy zastygłych we śnie kwiatów. I spacerując nocną Sewillą, masz wrażenie, że wyżłobione w starym bruku ścieżki wydeptały i rozgrzane tupaniem sandały Maurów, i bose stopy czarnych niewolników, i miękkie filcowe buty sewilskich mieszczan, i ciężkie buty rycerstwa Świętej Inkwizycji, i drewniane chodaki tutejszych handlarzy, i sportowe obuwie grających w piłkę chłopców z dzielnic za Betisem i tych za Sevillą. I że wszyscy oni, przez tyle wieków, pracowali trochę w dzień, lecz tak naprawdę budzili się nocą.
Rozmawiam o tym z barmanem podłego baru nieopodal Giraldy, gdzie szklankami piją calimocho (czerwone wino z pepsi), palą papierosy mimo zakazu, głośno komentują jakiś mecz w telewizji. Jest chwilę przed Semena Santa – najsłynniejszych w świecie, przebieranych, kolorowych obchodach Wielkiego Tygodnia. Na ulicy obok – tłumy turystów. Tu również zgiełk, ale tutejszy, barowy, autentycznie andaluzyjski. Zapach kwitnących drzew pomarańczowych walczy z tytoniowym dymem. Raz jest mocniejszy, raz słabszy… Kobieta w długiej falbaniastej sukni zaprasza wszystkich na sewilskie flamenco…